Mężczyzna zostawia przy grobie żywność i wodę. To, co zobaczył rano, jest przerażające!

Przyznam, że ciężko było mi się uspokoić, zanim zaczęłam pisać to, co teraz czytacie.

Od razu ostrzegam, że mogę być niekonsekwentny w swojej opowieści.

Wszystko przez to, że się spieszę i jestem bardzo zdenerwowana.

Prawie się poddałem.

Do walki zainspirowała mnie zabawka-łopata.

Nieważne, jak banalnie to zabrzmi, walczyć o swoje życie. I zacząłem kopać. Ale najpierw najważniejsze.

Wszystko zaczęło się 4 sierpnia 2010 roku. Upał, który trwał około pięciu tygodni, wykończył wszystkich. Przez drugi miesiąc termometr wskazywał czterdzieści stopni, a na niebie nie było ani jednej chmurki. W ostatnich dniach pomagałem ratownikom w gaszeniu pożaru lasu, który wielokrotnie zbliżał się do zachodniej części cmentarza. Od czterech miesięcy pracuję na cmentarzu jako stróż. Czasami pracował na pół etatu, kopiąc groby. Wiosną wypychanie samochodów z błota pośniegowego.

Gdybyś tylko wiedział, jak hojni stają się ludzie, gdy ich umysły zaczyna trawić pragnienie jak najszybszego wydostania się z tego miejsca. Wiele osób nie waha się zapłacić, aby ktoś inny wykonał brudną robotę. Dzięki Bogu, są mali ludzie tacy jak ja, którzy wiedzą jak i nie wahają się pracować. Dzięki ciężkiej pracy udało mi się odłożyć kwotę, która wystarczyłaby na zakup używanego zagranicznego samochodu. Kilka razy w tygodniu jeździłam do miasta, żeby zrobić zakupy, odwiedzić mamę lub zrelaksować się w nocnym klubie.

Ale to nie ma większego znaczenia dla naszej historii.

Ten sierpniowy wieczór był przyjemnie chłodny. Z upału dnia nie pozostało już nic, a zerwał się porywisty wiatr. Księżyc wiszący nad horyzontem wraz ze swoimi kraterami wyglądał jak ogromna, pomarańczowa kula do kręgli.

Czekałem, aż pojawi się garść gwiazd. W ostatnim miesiącu lata jest to oszałamiający widok. Jak zwykle pił piwo, siedząc na niskiej ławce. Lodowaty, mrożący zęby napój był zbawieniem w taką pogodę.

Pomyślałem, że nie byłoby złym pomysłem złożenie dokumentów o przyjęcie do działu korespondencyjnego Wydziału Filologicznego. Edukacja bardzo by mi się przydała w moich staraniach o zostanie pisarzem. Ponadto fakt przyjęcia uspokoi moją mamę, która zawsze chciała, żebym był wykształcony i poszukiwany.

Utwierdziłem się w swoim pragnieniu i cały swój wolny czas poświęciłem kreatywności. Wydawało mi się, że przez cały czas, kiedy mieszkałam w tym ponurym miejscu, laptop nie był wyłączony. Moja pierwsza powieść (dobrze napisana pierwsza powieść) zdobyła pierwsze miejsce w konkursie wydawniczym i czekała na publikację. To był nonsens science-fiction, w który włożyłem kilka świetnych pomysłów z pierwszych, niezbyt udanych dzieł. Biorąc pod uwagę, że tekst lizałem przez osiem długich miesięcy, powieść okazała się całkiem czytelna. Teraz pracowałam nad „drugą” powieścią, która za namową wydawcy miała być kontynuacją pierwszej książki. Praca w tym gatunku nie sprawiała mi wiele przyjemności. Czasami minimalizowałem okno z tytułem „Długa podróż obserwatora gwiazd” i pisałem mistyczne historie, czasem nie odchodząc od biurka nawet na cztery godziny.

Wszystko zaczęło się od podejrzanych dźwięków. To jak założenia niskobudżetowego amerykańskiego thrillera. Szelest dobiegał zza krzaków akacji, które rosły gęsto wzdłuż ścieżki prowadzącej od wartowni. Włożyłem pustą butelkę do wiadra. Słuchałem dźwięku. Wybrany kamień wygodnie leży w dłoni. Wrzucił go w zarośla. Spod liści wyłonił się szczeniak.

„Gdybyś nadal warczał, na pewno bym się przestraszył” – powiedziałem wtedy i wyciągnąłem ręce. Szczeniak podbiegł do mnie i od razu zaczął lizać moją twarz.

Albert, kierownik cmentarza i właściciel domu pogrzebowego, kupił go za niewyobrażalnie dużą sumę. Jeśli mnie pamięć nie myli, jest to około dwudziestu tysięcy rubli. Pochwalił się swoim rodowodem. Wyobraźcie sobie jego zdziwienie, gdy stworzenie zamiast wyrosnąć na pięknego owczarka kaukaskiego, zaczęło wyglądać jak skrzyżowanie kundelka z bernardynem.

Przyjaciele Alberta regularnie żartowali z jego błędów, co doprowadzało go do ciągłej irytacji i złości. Dopiero moja interwencja uratowała Mirtę, gdy kierownik cmentarza machnął łopatą. Ledwo zdążyłem złapać szczeniaka.

Wstał i skierował się do szafy, w której „doświadczony hodowca psów” Albert umieścił strategiczne zapasy karmy dla psów – „dla zaciekłego strażnika spokoju umarłych”. Szafa była pusta. Nie zdziwiło mnie to – szczeniak był zaskakująco żarłoczny. Albert powiedział, że żywność, która nie zmieściła się w szafce, zabrał do piwnicy.

Mówimy o piwnicy, w której obecnie mieszkam. Aby dostać się do niego od strony bramnej, należy zejść dwa metry w dół kręconymi schodami, a następnie jeszcze półtora metra w dół po drabinie. Nie wdawałem się w przesłuchania o przeznaczenie piwnicy, ale Albert mi kiedyś powiedział, że w czasach sowieckich znajdował się tu schron przeciwbombowy dla elity partyjnej. Karmił mnie opowieściami o tajnych tunelach wychodzących z piwnicy w różnych kierunkach, o zamurowanym organizatorze imprez, który przegrał w karty. Któregoś razu, szczególnie pijany po kilku kuflach piwa, Albert opowiedział mi, jak pewnej zimy wpadł do dołu, którego ściany były wyłożone cegłami. Z biegiem lat wilgoć zamieniła drewniane schody w stertę gruzu. Za zamkniętymi drzwiami usłyszał głosy. Wyszedł z dołu, napełnił go kamieniami polnymi i przykrył ziemią. Albert przez kilka miesięcy chodził po tej części cmentarza, aż w końcu wyleciały mu z głowy szczegóły zdarzenia.

Kierownikiem cmentarza był trzydziestosiedmioletni mężczyzna o okrągłej twarzy, pełnych ustach i małych, przebiegłych oczach. Poza tym należał do tych facetów, którzy lubią rozmawiać o rzeczach, których tak naprawdę nie rozumieją. Powiedziałbym więcej. Albert mówił tylko o rzeczach, których zupełnie nie rozumiał, czy to o produkcji ropy naftowej, gatunku mistycyzmu, kubańskich cygarach czy hodowli psów.

Ale wróćmy do piwnicy, bo czasu mam mało i każda minuta jest na wagę swojej wagi… wcale nie w złocie, na wagę życia. Piwnica to pomieszczenie składające się z sześciu pokoi, każdy o powierzchni około szesnastu metrów kwadratowych, połączonych szerokim korytarzem. Ściany, podłoga, sufit są żelbetowe o grubości dwudziestu centymetrów.

Ponieważ w bramie robiliśmy remont (naprawialiśmy podłogę, która była popękana), wszystkie meble spuściliśmy do piwnicy. Oprócz, oczywiście, mojego małego stolika i krzesła.

Oprócz tego w piwnicy znajdowały się różne starocie — pognieciony samowar, stosy zużytych, nadgryzionych przez mole filcowych butów, połamane krzesła, dzienniki księgowe, z których najstarsze datowane są na 1837 rok, no i oczywiście marmurowe płyty, bo oraz kute krzyże.

Okablowanie już dawno zgniło i przy schodzeniu do piwnicy obowiązkowa była latarka. Po zejściu na dół wziąłem naręcze karmy dla psów, mając nadzieję, że przyjdę dopiero jutro po południu. Szczeniak szczęśliwie zaczął jeść, lecz ja otworzyłem kolejną butelkę piwa i wróciłem na swoją ławkę. Kwaśny zapach piwnicy wciąż utkwił mi w pamięci. Był to koktajl zapachów zgniłych warzyw, pleśni, wilgotnego papieru i gęstej substancji w dwulitrowym słoju, którego „aromat” przypominał smród rozkładającego się kota.

Pomyślałem, że fajnie byłoby dokupić więcej jedzenia, żeby szybko nie wrócić do tego miejsca. W tym samym czasie chwyć słoik smrodu. Pogrzeb śmierdzącego dzbana z należytymi honorami byłby znaczącym wydarzeniem w wyważonym i nudnym życiu cmentarza. Za każdym razem, gdy schodziłem na dół, myślałem, że ktoś mnie zaraz złapie za nogę i zabierze głęboko do piwnicy, w tę wszechogarniającą ciemność.

Przypomniało mi się pudełko krakersów i paczka konserw, które Albert z niewiadomego powodu schował do piwnicy. Już myślałam, że byłoby miło nabrać się na odrobinę tej dobroci i zjeść pyszny obiad, gdy usłyszałam śmiech.

Podskoczyłem i rozejrzałem się. Panujący nad ziemią zmierzch nie pozwalał nic zobaczyć. Wziął pistolet i pochylił się do przodu. Z każdego kopca pochówku rosło drzewo. Zakładano je prawdopodobnie w obawie, że grób zaginie, w odległych czasach, gdy mówienie o marmurowych pomnikach uważano za herezję.

Hałas, który usłyszałem, nie przypominał żadnego z tych, które znajdowały się w mojej „szafie” – zbiór dźwięków. Chyba nie warto mówić, że na starożytnym cmentarzu panuje duży hałas: od skrzypienia zardzewiałej bramy, przez kapanie wody z plastikowego wazonu na marmurową płytę, po niezwykłe wycie wiatru, czai się pomiędzy nagrobkami.

Wytrenowałem słuch do tego stopnia, że ​​już na przykład potrafiłem określić, czy szczur gryzie kość, czy drzewo.

Ale ten dźwięk był jak… śmiech. Na początku było szampańsko, potem zaczęło dzwonić i kręcić się, a w końcu całkowicie przerodziło się w żrący chichot. Ale to zawsze była macica, pochodząca z głębin. Czasami wydawało się, że ktoś śmiał się z puszką przy ustach.

Śmiech niezmiennie ustał, gdy tylko dotarłem do określonego miejsca. Dźwięk dochodził z jednego z grobów. Na nim leżała granitowa płyta.

Jeana Dormelmana

1913-1977

Napis wyryto piękną gotycką czcionką z wzorami.

Ten facet najwyraźniej nie miał żadnych przyjaciół, albo oni też nie żyli – grób był zaniedbany i zapomniany. Płot był ledwo widoczny za zaroślami powoju. Pokrzywy rosły tak dziko, że niektóre łodygi były wyższe ode mnie.

Powtarzał to raz po raz — poszedł do domu i gdy tylko znów zaczął się nieszczęsny śmiech, wstał z ławki i podszedł do grobu. Wszystko się uspokoiło, gdy do zarośli pokrzyw pozostało pięć, sześć kroków.

Obejrzałem grób ze wszystkich stron. Następnie przeczesał ziemię żelaznym prętem w poszukiwaniu magnetofonu. W tym samym czasie przeszukano okolicę w poszukiwaniu mojego idiotycznego przyjaciela Dimy, który uwielbiał idiotyczne żarty.

Ku mojemu rozczarowaniu, nic nie znalazłem.

  • Kto tu jest? Kto to robi?!! — krzyknąłem w ciemność. Cmentarz odpowiedział mi swoją przytłaczającą ciszą. Echo zwielokrotniło mój krzyk.

Wróciłem do domku i usiadłem przed laptopem. Znów usłyszałem śmiech, ale nie zwróciłem na niego uwagi. Rozpoczął się mój rytuał „wypędzania złych duchów”. Wyniosłem głośniki na zewnątrz z niesamowitą niecierpliwością. Przyszła mi do głowy straszna myśl, aby umieścić je na grobie Jeana Dormelmana. Jednak w obawie przed karą niebiańską w postaci grzywny ze strony Alberta porzuciłem ten pomysł. Po takim bluźnierstwie zmarli prawdopodobnie powstaliby z grobów i spaliliby mnie na stosie. Stopniowo dobre rzeczy.

Po cmentarzu rozbrzmiały pierwsze akordy jednej z piosenek grupy „Aria”. Oszałamiające partie gitarowe i przenikliwy wokal Kipelova w najlepszy możliwy sposób rozproszyły złe duchy. Próbowałem już tej metody (kiedy pierwszego dnia w pracy zobaczyłem wilka); Liczyłem na niego i tym razem.

Otworzywszy kolejną butelkę piwa i biorąc broń, udałem się na obchód.

Zawsze chodziłem po cmentarzu o dziewiątej wieczorem i o trzeciej w nocy. Gdyby ktoś ukrywając się w jednej z krypt zdecydował się napić alkoholu lub odłupać kawałek marmuru z pomnika słynnego śpiewaka Aleksandra Jaszkiewicza, z pewnością zostałby złapany.

Kierownik cmentarza wręczył mi broń i pudełko ślepych nabojów. Okłamał mnie, że miał to z czasów, gdy pracował jako rekwizytor w studiu filmowym. Albert domyślił się, że zdobyłem prawdziwe naboje i naładowałem broń. Musiałem się tym zająć, gdy trzeciego dnia pracy na cmentarzu pojawiła się sfora psów. Siedziałam na progu z laptopem na kolanach i redagowałam jedno ze swoich opowiadań. Rzucili się na mnie.

Byłem zaskoczony. Rzuciłem laptopa i pobiegłem do wartowni. Myśl o grożącym śmiertelnym niebezpieczeństwie przyszła mi do głowy, gdy pies, który jako pierwszy uciekł, wyskoczył z zarośli akacji na ścieżkę prowadzącą do domu. Łapy Bernarda usiadły na drzwiach, gdy tylko je zatrzasnąłem. Wataha zaczęła rozkopywać jeden ze świeżych grobów i wystraszył ich dopiero dźwięk zbliżającego się samochodu. Wątpię, czy byłbym w stanie rozproszyć psy, wystrzeliwując w powietrze ślepe naboje.

Obejście cmentarza zajmuje dwadzieścia cztery minuty. Przez cały ten czas czytam na głos poezję. Boję się słuchać muzyki przez słuchawki. Kiedy dotrzemy na cmentarz, wielu z nas dręczy uczucie, że ktoś skrada się od tyłu.

Tego wieczoru przeczytałem coś od Cwietajewy. Z zewnątrz wydawałoby się to szaleństwem – facet z karabinem spaceruje po cmentarzu, butami rozgniata błoto pośniegowe i czyta wiersz o miłości. Ale nie obchodziło mnie, co pomyśli przypadkowy przechodzień.

Wyszedłem na szeroką ścieżkę, na której nadal znajdowały się ślady św. Bernarda i jego stada. Szedł, rozglądając się i wpatrując w ciemność. Wszystko jest jak zwykle. Podobnie jak przez ostatnie sześćdziesiąt trzy dni. Wszystko jest na swoim miejscu, a powietrze jest przepełnione smutkiem.

Odrętwiałem, gdy zauważyłem, że muzyka ucichła. Zamek wisiał na zawiasach, głośniki stały.

Powoli i cicho podchodząc do drzwi, wyjąłem zamek. Nie było żadnych śladów włamania. Laptop leżał na stole i przywitał mnie wygaszaczem ekranu w trybie czuwania na monitorze. Wyjrzałem przez okno. Dima wyskoczyła z dołu z rozpaczliwym krzykiem. Zaskoczony cofnąłem się i upadłem na podłogę.


Wczoraj skończył się mój czas przeznaczony na pisanie. Położyłem się spać, a po przebudzeniu zacząłem kopać od nowa.

Oprócz ogólnie przyjętych metod i jednostek, czas odmierzam w roztopionych świecach. Jeden spala się w ciągu dwóch i pół godziny. Plus minus dziesięć do piętnastu minut. Czas ten poświęcam pracy umysłowej, dzięki której mam nadzieję zachować zdrowie psychiczne. Kopanie zajmuje około czterech świec dziennie. Pracuję aż do skurczów, próbując przybliżyć moment wyzwolenia. Zostały osiemdziesiąt dwie świece i latarka z nowymi bateriami. Wtedy zostanę w całkowitej ciemności.

Więc kontynuujmy.

dogadałem się z żoną (znowu na służbie) i przyszedł do mnie, zabierając kilka paczek piwa. Śmiał się ze mnie, kiedy mu opowiedziałem, co się stało.

  • Mówisz, że najpierw śmieje się uroczo, a potem rży jak młoda klacz? „Dima ledwo mógł powstrzymać się od upadku na podłogę w napadzie niekontrolowanego śmiechu. — Co paliłeś? Pozwól mi też się trochę zabawić!
  • Nic nie paliłem. Rozumiem, że to brzmi idiotycznie, ale mimo to to słyszałem!

„I słyszałem gdzieś, że w płucach zmarłego pozostaje powietrze”. I wychodzi. Cóż, ma to coś wspólnego z resztkowymi odruchami mięśniowymi. — Dima szybko się uspokoił. — Często przypomina to kaszel. Trumna zostaje otwarta i okazuje się, że jest to tylko pozostałość powietrza.

„To był śmiech, a nie kaszel” – upierałem się. — Spod kamiennej płyty niejakiego Jeana Dormelmana.

  • Dormelman? To jest nauczyciel mojego ojca. Fizyk. Według przekazów był osobą bardzo pobożną i rzadko utrzymywał przyjaźń z tamtym światem. Chociaż ktoś powiedział, że zainteresował się okultyzmem. Ale myślę, że to z zazdrości. W ostatnich latach życia udało mu się żyć na wielką skalę.

Przerwał mu zbliżający się dźwięk. Ktoś biegł w stronę wartowni. A potem zaczął ostrożnie skradać się do drzwi. Dreszcz przebiegł mi po plecach. Chwyciłem pistolet i wyciągnąłem go przed siebie. Dima chwycił rączkę łopaty. Stał obok mnie i był gotowy odeprzeć każdy atak.

  • Musisz zmienić pracę. „Ma wiele wad i niewiele zalet” – powiedział szeptem.

Nic nie powiedziałem.

Dima spojrzał na mnie. Wykonał głową konwencjonalny gest, którego znaczenia nie rozumiałem. Następnie pchnął drzwi. Hałas nagle ustał. Zdawało się, że ktoś chowa się za rogiem bramy i czeka. Znów spojrzeliśmy na siebie. Wyskoczyli z dzikim krzykiem. Obeszliśmy cały dom i wróciliśmy pod drzwi.

Nikogo tam nie było.

Z prawej strony słychać było odgłosy odległych kroków. Skierowałem tam promień światła. Rząd nagrobków pogrążony w ciemnościach i nic więcej.

Za jednym z nagrobków rozległo się ciche kliknięcie. Szybko celując, strzeliłem. Odłamki marmuru porozrzucane w różnych kierunkach. Dima coś krzyknął, jak policjant, który zapędził przestępcę w kąt. Nikt nie wyszedł z podniesionymi rękami.

Podszedłem do nagrobka, do którego właśnie strzeliłem i rozejrzałem się po wszystkim w okolicy. Powoli się odwrócił i ruszył w stronę wartowni. Gdzieś w odległym zakątku mojego mózgu pulsowała myśl, że muszę stąd uciec. Ale ciekawość i prymitywny strach stępiły rozwagę. Dima, który do tej pory stał bez ruchu, wyjął z przedpokoju topór i czterema uderzeniami wbił kołek w rękojeść. Zostawił przy sobie topór.

„To nie jest osika” – próbowałem sarkastycznie.

  • Prawidłowy. „To ostry kij” – odpowiedział Dima, próbując poruszać się spokojnie i udając opanowanie. Jednak jego podekscytowanie i strach były tak silne, że w pewnym momencie jednocześnie zachichotaliśmy z tej ostentacyjnej pewności siebie.

Czyjś radosny śmiech dołączył do naszego.

Wyskoczyłem z wartowni i strzeliłem w nagrobek Jeana Dormelmana. Śmiech nie ustawał. Przeładowałem broń i strzeliłem jeszcze dwa razy. Moja histeria tylko irytowała tego, który śmiał się w ciemności. Zaczął wylewać i nie przestawał, nawet gdy zacząłem się zbliżać.

Dima cały się trząsł. Zebrawszy się, poszedł za mną.

Śmiech ustał. Stanęliśmy przy grobie. To, co zobaczyłem, zszokowało mnie i zniechęciło. Potknąłem się i prawie upadłem do tyłu.

  • Co tam jest?! Dlaczego się zamknął?! — krzyknął Dima z tyłu.

Dopiero gdy stanąłem obok niego i zobaczyłem to na własne oczy, przyjaciel zrozumiał przyczynę mojego odrętwienia. Grób Dormelmana został oczyszczony z chwastów. Marmur lśnił bielą. Po brudzie i ptasich odchodach nie pozostał żaden ślad. Płot pachniał świeżą farbą.

-Kto to robi?! KTO TO ROBI?!! — krzyknąłem, strasząc nie tylko Dimę, ale także ptaki, które nocowały na drzewach. — Nikogo tu dzisiaj nie było. Na tym grobie pokrzywy rosły jak dżungla. Marmur był pokryty ptasimi odchodami… I teraz błyszczy! Marmur! Błyszczy!!!

  • Chodźmy stąd…
  • Czekać.

Wróciłem do domku. Na poddaszu zainstalował dwa reflektory, które rozpraszały cmentarny mrok. Światło padło także na grób fizyka.

„Dziwne imię… i nazwisko” – powiedziałem.

„Mówili, że nie jest złym facetem”. Ciężko pracujący. Zwykły Żyd. Pożyczał każdemu pieniądze pod zastawem i na niewielką stopę procentową. Miły facet z grubymi soczewkami na nosie. Był strasznie chudy. Pożyczył takiemu kręgowi mnóstwo pieniędzy, że łatwiej było go zabić. Powieszono go w stodole. Poprosili go, aby wyszedł na zewnątrz, podczas gdy on i jego rodzina będą świętować urodziny prawnuczki.

  • Powieszony?
  • Tak. Na poziomym pasku. Jako dziecko wielokrotnie słyszałem historię o powieszonym nauczycielu. Potem usłyszałem całą historię od moich kolegów z klasy. Krążyły pogłoski, że mój ojciec był w to zamieszany. Całe życie nie lubiłem Żydów. A kiedy dowiedziałam się, że moja matka była polską Żydówką, załamałam się.

Zamknęliśmy się w wartowni i od czasu do czasu wyglądaliśmy przez okno. Nerwowość i napięcie ustąpiły. Piłem piwo w niekontrolowany sposób, butelka za butelką i przeszukiwałem Internet, próbując znaleźć coś na temat Jeana Dormelmana.

Dręczona zgagą Dima piła kefir z aluminiowego kubka. Ręce mu się trzęsły, ale nie zwracał na to uwagi.

Myślę, że to konieczne

ale opowiedz mi trochę o moim przyjacielu. Znamy go od trzynastego roku życia. Pamiętam dzień, w którym po raz pierwszy wszedł do naszej klasy, poszedł za nauczycielem, pochylił głowę i pociągnął nosem. Siedział obok mnie. Na nadgarstkach miał modny wówczas zegarek z kogutem. Potem był chudym, pryszczatym chłopcem z wiecznie spoconymi dłońmi i długimi włosami nienagannie zaczesanymi na bok. Pachniał wodą kolońską swojego ojca (Cosa Nostra, jeśli dobrze pamiętam). Ponieważ oboje byliśmy krótkowzroczni, usiedliśmy przy pierwszym biurku. Za nami siedzieli Igor Nowikow, który zginął w zeszłym roku w wypadku samochodowym (został pochowany niedaleko Jeana Dormelmana) i przyszła żona Dimy, Alena Kovalenko. Zawsze wierzyłem, że oczarowała go swoimi niesamowicie dużymi piersiami. Ponieważ zaczęła pojawiać się tylko na przyjęciu z okazji ukończenia szkoły, Dima nie zwracała uwagi na brunetkę z zadartym nosem aż do ukończenia szkoły. Przez te wszystkie lata nie wychodziliśmy z auli, w której odbywały się próby naszego zespołu rockowego.

Dima przeprowadził się z rodzicami z obwodu rostowskiego i miał dziarski akcent, który brzmiał jak ukraiński. Było to szczególnie silne, gdy mój przyjaciel był zdenerwowany. A teraz „g” w słowach „grób” i „zgaga” brzmiało jak „g”. Postawił kubek na stole i zaczął chodzić po pokoju.

  • Chodźmy stąd. Chodźmy do mnie. Jak zwykle pogodzę się z moją żoną. Posiedzimy do wieczora i napijmy się wódki. Co sądzisz o pomyśle? — Dima wyjrzała przez okno i natychmiast się wzdrygnęła, — skurwielu!..
  • Co tam jest? – zapytałem i prawie krzyknąłem. Na grobie Dormelmana po raz kolejny zaczęto usuwać chwasty. Wiatr kołysał łodygami pokrzywy. Marmurowa płyta była tak pokryta ptasimi odchodami, że w innym przypadku ręka automatycznie sięgnęłaby po kielnię, żeby zeskrobać ten syf.

„Teraz otworzę drzwi i usłyszymy śmiech z podziemia”.

Dima się trząsł. Chwycił moją broń i przygotował się do strzelania do wszystkiego, co pojawiło się przed nami. Przełknął głośno i skinął na mnie, żebym poszedł do domu.

Otworzyłem drzwi. W moich rękach był „ostry kij” Dimy. myliłem się. To nie był śmiech. Muzyka pochodziła z podziemia.

Śpiewane przez muzułmanina Magomajewa. Aksamitny, melodyjny głos rozniósł się po okolicy, przerywając ciszę. Nie wychodząc z domu, Dima strzelił. Nagrobek przyjął cios. Zanim chwyciłem karabin Dimy, ten zdążył jeszcze raz strzelić. Pomnik spadł na płot.

-Co ty do cholery robisz? — krzyknąłem.

  • Zamknij się! Uciszyłem ją! Jeśli ktoś inny zacznie tam śpiewać lub się śmiać, wysadzę grób w diabły!

Postanowiłem nic nie mówić — Dima kipiała ze złości. A ja trząsłem się ze strachu, tak jak ja. Duże kropelki potu pojawiły się nad drżącą górną wargą mojego przyjaciela, a także na jego czole.

  • Wiem, co trzeba zrobić. Jutro, o świcie, odkopię tego dziwaka, wbiję mu kołek w czaszkę, a potem przepuszczę przez młocarnię” – powiedziała Dima.
  • Bluźnierca. Powstaną z grobów i ukrzyżują Cię na masce samochodu.

„To nie jest zabawne” – wymamrotał Dima przez zęby. Otwierając butelkę piwa, mój przyjaciel wypił je jednym haustem. „Wydaje mi się, że ktoś robi nam kawał” – Dima wrzuciła pustą butelkę do wiadra. Wyglądał przez okno tak, jak robią to ludzie, czekając, aż przestanie padać. — Chodź tu… Szybko.

Spodziewałem się braku chwastów albo zgaśnięcia jednego z reflektorów. Ale znowu się pomyliłem. Faktem jest, że nagrobek stał na swoim miejscu, jakby nikt do niego nie strzelał. Nie było żadnych odprysków od kul.

Dima zbladł, jakby widział Śmierć z kosą w pogotowiu, tańczącą „kakan” z dziewczynami z kabaretu.

  • Wynośmy się stąd! Do diabła z tym wszystkim! — wypalił Dima i rzucił się do drzwi. Zarzuciłem kurtkę i pobiegłem za nim. Wróciłem, chwyciłem laptopa i drżącymi rękami gorączkowo wsypałem kilka torebek jedzenia do miski szczeniaka. Jak rozumiesz, byłem zdecydowany tu nie wracać. Wyjął ze swojej skrytki plik banknotów i włożył go do wewnętrznej kieszeni. Pieniądze i dokumenty z innej skrytki po zachodniej stronie cmentarza będzie można odzyskać jutro w świetle dziennym.

Dima był już za kierownicą swojej „dziewiątki”. Kiedy drżącymi rękami próbowałem załadować broń, zawrócił samochód i zatrzymał się obok mnie, prawie mijając moje ślady.

  • Usiądź już! — krzyknął Dima przez otwarte okno. Silnik warczał od czasu do czasu, słuchając nerwowego nacisku na pedał.

„Przeciągnąłem” się przez otwarte okno na miejsce obok Dimy.

Aby wjechać na autostradę, trzeba było objechać obwodnicę około sześciuset metrów i przejechać przez szeroki pas lasu. Droga była wyboista (w wyniku długich opadów i ciągłego przejeżdżania ciągników podczas sadzenia) i dotarcie do asfaltowej nawierzchni zajmowało zwykle od trzech do czterech minut. Dima pokonał tę odległość w trzydzieści sekund. Kosztowało go to rozdarty zderzak, ogromny guz na czole i zakrwawiony nos.

  • Ee-e-e-ha!!! Ten cholerny Żyd chciał nas przestraszyć, ale walczyliśmy! — krzyknął Dima. Auto pokonało ostatnią serię nierówności, a znajomy dodał gazu. Kątem oka zerknąłem na dźwignię zmiany biegów. Trzeci bieg. Szalona jazda. Drżące światło reflektorów wyrywało z ciemności sylwetki drzew, przerażająco zniekształcając ich kontury. Wjechaliśmy na autostradę.

Znak drogowy był już widoczny

l, stoję na rozdrożu. „Ełabuga – 7 km, Kazań – 214 km.” Samochód został wyrzucony na dziurę w jezdni. Dima bezwładnie nacisnął pedał gazu.

Wąski i ostry zakręt, przypominający łabędzią szyję, wydał na nas swój surowy wyrok.

Samochód wpadł w poślizg. Strome zbocze spokojnie wykonało wyrok. „Dziewięć” położyła się na boku, po czym zaskrzypiała, jakby wydając umierający krzyk, i przewróciła się na dach. Na domiar złego miałem złamany mały palec i serdeczny palec lewej ręki. Ostry ból przeszył moje ramię aż do barku. Wysiadłszy z samochodu, pomogłem Dimie, który został pocięty odłamkami szkła, wyczołgać się. Jego twarz i klatka piersiowa były krwawą plamą ze skrawkami skóry.

  • No, dlaczego do cholery musiałeś tak pojechać?! – krzyknąłem, gdy usiedliśmy obok siebie na ziemi i oparliśmy się o pień wielowiekowego dębu.
  • Zamknij się, Marczenkow, na litość boską. Nie wkurzaj mnie, nie doprowadzaj mnie do grzechu…” – odpowiedział Dima. Słowa wypływały z jego ust wraz ze śliną i krwią. Trzy wybite przednie zęby wypadły mu na dłoń jak biały groszek. Zdjął poszarpaną koszulę i zaczął wyciągać odłamki szkła.

Chłodny sierpniowy wiatr przeszył mnie dreszczami i wywołał gęsią skórkę na plecach, pozostawiając po sobie gęsią skórkę.

Wyjęłam z kieszeni zmiętą paczkę. Wyciągnął jednego z połamanych papierosów. Zapaliłem papierosa i zacząłem przyglądać się dwóm palcom, wygiętym całkowicie w przeciwną stronę.

„Zapal też papierosa dla mnie” – wyseplenił Dima i otworzył usta, jak dziecko karmione łyżeczką. Krew płynęła z jego palców. — Chodźmy pieszo. Jeśli powiesz, że twój Moskwicz działa i umiesz nim jeździć, będę zmuszony cię pobić. Nie wrócę tam.

Ze złością powiedział wszystko, co myślał o mojej pracy, z zapałem wrzucając przekleństwa. Wydawało się, że tego wieczoru użył całego arsenału przekleństw, jakie może posiadać każdy facet od dzieciństwa, którego ojciec od rana do wieczora wykonuje brudną robotę i dostaje za to grosze.

W pewnym momencie wydawało mi się, że z jego klatki piersiowej wydobywa się para, ale to był dym wydobywający się z silnika. Dopiero teraz zauważyłem, że upuściłem okulary. Leżeli trzy metry od samochodu. Pęknięcia przypominające misterną sieć zamarły na soczewkach. Dopiero gdy założyłam okulary na nasadę nosa, wszystko wokół mnie nabrało wyraźnych konturów.

Stanęliśmy na nogi. Ciało bolało, jakby było wyczerpane niekończącymi się torturami i biciem.

Z daleka słychać było trzask krzaków. Dima podskoczył, jakby ukąsił go wąż, podkradając się podstępnie od tyłu.

  • Tak, nie mogę iść z tobą na misje zwiadowcze. Królik jest poparzony” – zażartowałem.

Wyjąłem latarkę z samochodu.

Pod drzewami stał mężczyzna. Zdając sobie sprawę, że go zauważyliśmy, zniknął w zaroślach akacji. Znalazłem karabin i poszedłem drogą. Następnie Dima wstał, jęcząc. Udało mu się owinąć bandażem, ale krew wciąż sączyła się przez gruby bandaż.

  • Kto to jeszcze jest? Po prostu nie mieliśmy wystarczającej liczby goblinów. — Dima uzbroił się w swój słynny, ogromny klucz, który zawsze budził powszechny podziw u jego nieżyczliwych.
  • To może być ktokolwiek. Od kamikaze, który miał czelność zrobić nam kawał, po nauczyciela fizyki, który powstał z grobu. Czasem stamtąd wracają, żeby odebrać długi – odpowiedziałem ze spokojem charakterystycznym wyłącznie dla strażników cmentarnych i patologów.

Mój przyjaciel spojrzał na mnie tak, jak zwykle patrzymy na ludzi, którzy niechcący beknęli przy sąsiednim stoliku w restauracji.

– Zażartuj jeszcze raz, pogrzebacz – mruknął ze złością. — Przypomniałem sobie coś. Mój ojciec pożyczył kiedyś pieniądze, żeby kupić samochód od Dormelmana. I wygląda na to, że mój ojciec nie odwdzięczył się.

Stanęliśmy na asfalcie przy wyjściu z cmentarza. Gęsty, obrzydliwy strach wypełnił mnie i wstrząsnął całą moją istotą. Dima też się bała. Pamiętam, jak ciężko oddychał. Pamiętam, jak drżąc, patrzyłem gorączkowo na każdy szelest. Poczułem jego pragnienie trzymania w dłoniach tej samej broni co moja. Ale fakt, że miałem broń, dodał odwagi nam obojgu.

Droga, przy której znajdował się cmentarz, prowadziła na północny wschód od Yelabugi, małego miasteczka nad brzegiem rzeki Kama. W ciągu dnia tą drogą przejeżdżało zaledwie około dwudziestu samochodów. Nocą panowała tu cisza.

  • Co będziemy robić? — zapytałem.

— Nie pójdziemy na Moskwicza. Nawet o tym nie myśl. Nie pojadę tam ponownie. — Dima przyglądał się sylwetkom drzew.

  • Myślę, że będziemy musieli to zrobić. I tylko szeptem. I błagam, powoli i bez szurania butami. „Bierząc przyjaciela za rękaw, zaciągnąłem go na zbocze, gdzie zaczynały się drzewa.

„No i co znowu?!”

Założę się, że dokładnie to chciał powiedzieć Dima. Kiedy jednak zobaczył stado psów prowadzone przez bernardyna, odnalazłem się w roli naśladowcy. Zeszliśmy w dół zbocza i schowaliśmy się za kamieniem. Po kilku sekundach dało się słyszeć trzask tłuczonego szkła. Psy, które poczuły zapach krwi, obeszły samochód.

  • Myślisz, że nas nie zauważyli? – zapytała szeptem Dima.

Zakryłam mu usta dłonią. Boże, nawet w tej chwili chce porozmawiać.

Dima słynął z tego, że nie potrafił powstrzymać słownej biegunki, nawet gdy było to bardzo konieczne. Czasami wydawało mi się, że tę fontannę można zatrzymać, l po prostu wepchnij mu prześcieradło do gardła.

Znów pociągnąłem Dimę za rękaw. Szliśmy gęsiego przez zarośla pokrzyw i kryliśmy się za krzakami. Stado nadal majstrowało przy samochodzie. Dzieliło nas zaledwie trzy tuziny kroków. Słyszeliśmy, jak warczeli. Wytarłem spocone dłonie i przygotowałem się do strzału. Potem zerknął krótko na Dimę. Oczy miał szeroko otwarte, usta zaciśnięte.

Jeden z psów wszedł na jezdnię. Z nadstawionymi uszami rozglądała się dookoła. Nagle rozległo się rozpaczliwe szczeknięcie. Odsunął się, a sekundę później pies stojący na drodze zbiegł w dół. Próbowałem sobie wyobrazić królika, który wyszedł z nory w nieodpowiednim momencie i już biegł na oślep przez łąkę.

Korzystając z okazji ruszyliśmy w stronę domku. Trawa była mokra. Poruszaliśmy się, pochyliliśmy nisko, nasze ubrania zamoczyły się i obrzydliwie przykleiły do ​​ciała.

Jesteśmy uwięzieni. Z tyłu stado dzikich psów, z przodu głos muzułmanina Magomajewa. Ale on nie brzmiał z grobu. Muzyka płynęła z głośników pozostawionych na zewnątrz. W domu paliło się światło, a w oknie błysnął czyjś cień.

Chowaliśmy się za kontenerami na śmieci. Ostrożnie spojrzałem kątem oka. To nie Albert był w domu. Mężczyzna był bardzo wysoki. Biorąc pod uwagę, że przechylił głowę, wychodząc za drzwi, miał około stu dziewięćdziesięciu centymetrów wzrostu. Obcisła kurtka (lub dopasowany płaszcz) leżała na niezwykle szczupłym ciele. Podniesione kołnierzyki zakrywały cienką jak trzcinę szyję. Ze względu na jego wzrost zauważalne było lekkie utykanie.

Mężczyzna nie wyglądał ani na włóczęgę, ani na rabusia. W moim domku czuł się całkiem dobrze. Mężczyzna siedział w hamaku i pił z mojego kubka.

Krew wrząca w moich żyłach domagała się działania.

Przepełzliśmy pod płot i pobiegliśmy do Moskwicza, który od dwóch miesięcy stał nieruchomo przy bramie.

— Czy jest szansa, że ​​ta patelnia zacznie działać? — zapytała Dima, kiedy udało nam się cicho otworzyć drzwi i wejść do samochodu.

  • Pięćdziesiąt pięćdziesiąt. Bateria jest beznadziejna” – odpowiedziałem i wyjąłem klucz z kieszeni. Podziękowałem niebiosom za podsunięcie mi pomysłu zaparkowania samochodu pod drzewem, gdzie był poza zasięgiem światła księżyca.

„Nie spiesz się” – Dima złapał mnie za rękę. — W każdym razie usłyszy dźwięk rozrusznika. Jeśli zacznie się to wiadro, pośpieszymy… ostrożnie wybiegnijmy stąd, a ten dziwak będzie musiał nas pocałować w dupę. A jeśli się nie zacznie, przybiegnie tutaj i odbędzie się wielka walka z nieznanym wynikiem.

  • Więc co proponujesz?
  • Czy masz pieniądze?

Skinąłem głową. Dima spojrzał na wartownię.

  • Dobra, zróbmy tak: teraz zadzwonię po taksówkę. Mój tata pracuje na nocną zmianę. Przy wejściu ma telefon, apteczkę i butelkę wódki. Uleczmy się. Zadzwońmy na policję. Załóżmy, że ktoś włamuje się do stróżówki. I że ten dupek zakopał magnetofon pod ziemią. Jak ci się podoba?

— Zdrowy rozsądek jest obecny.

Wyjąłem telefon, a Dima natychmiast zakrył go szeroką dłonią.

  • No to włącz latarkę i przywitaj się z nim alfabetem Morse’a!.. Oszalałeś?

Jasny wyświetlacz na sekundę oświetlił wnętrze. Moja lekkomyślność prawie nas zrujnowała.

Dzwoniąc pod numer 112, najpierw zadzwoniłem na policję, a kilka minut później po taksówkę.

Siedzieliśmy w ciszy i patrzyliśmy, jak nieznajomy tańczy na małej przestrzeni. Palił papierosa na długiej cygarniczce i tonął w kłębach dymu. Czasami mężczyzna śpiewał melodyjnym falsetem, wcale nie przestrojonym.

Od ponurego widoku oderwał nas hałas zbliżającego się samochodu. Żółta Wołga z warcabami na pokładzie zatrzymała się czterdzieści metrów od wartowni. Ruszyliśmy w stronę taksówki ratunkowej. Pokrzywa spaliła nogi Dimy, który bezmyślnie założył szorty.

Spojrzałam ostrożnie na okna domu. Muzyka ucichła. Mężczyzna opuścił wartownię. Szedł, opierając się na „ostrym kiju” Dimy i kontynuował palenie, eleganckimi ruchami podnosząc cygarniczkę do ust. Znów schowaliśmy się za kontenerami. Taksówkarz opuścił szybę i zapytał o coś mężczyznę. Kiedy Thin Man zbliżył się do samochodu, mężczyzna gorączkowo zaczął uruchamiać silnik. Wołga zaczęła cofać, ale taksówkarz nie miał czasu na kołowanie. Chudy mężczyzna machnął ręką i uderzył zaostrzoną rączką w klatkę piersiową kierowcy, rozbijając przednią szybę. Głowa taksówkarza spadła na kierownicę; przenikliwy dźwięk rogu wypełnił cmentarz.


Wierzę, że każdego, kto przeczyta mój manuskrypt, zainteresuje szereg pytań. Czym oddycham, czy jestem zamurowany w piwnicy, gdzie się załatwiam, na czym śpię i tym podobne. Jak już rozumiesz, wdałem się w bardzo straszną historię. I zanim opowiem do końca, jak do tego doszło, uważam za konieczne udzielenie odpowiedzi na postawione pytania. W osiemnaście dni wykonałem mnóstwo pracy. Wykopałem tunel w górę i posunąłem się trzy metry dalej. Natrafiłem na betonową ścianę. Kopanie wokół niego dołu zajęło dwa dni. Wszystko komplikuje fakt, że trzeba nieść wykopaną ziemię.

Jak powiedziałem, piwnica to korytarz z trzema pokojami po każdej stronie. Na końcu korytarza, w suficie znajdował się otwór wentylacyjny o średnicy piętnastu centymetrów. Powietrze wchodziło do piwnicy przez wąską rurę przyspawaną prętami do stalowej ramy ścian.

Добавить комментарий

Ваш адрес email не будет опубликован. Обязательные поля помечены *